Friday 8 December 2017

Czy pan może być lesbijką


Z cyklu "jak to jest w dużych rodzinach":

11-letnia wróciła z treningu, hm, może nie tyle zszokowana, co zniesmaczona: przyszły ponoć dwie starsze gimnazjalistki i całowały się ostentacyjnie. Użyła określenia "lesbijki" po wielokroć.
Wysłuchałam, wyjaśniłam, że ostentacja w całowaniu się z kimkolwiek na treningu istotnie jest ble.
9-letnia słuchała tej rozkminki z ironicznym uśmiechem.
5-letnia podłapała wątek i rzuciła się wyzywać dwie pozostałe od lesbijek.
W zaistniałej sytuacji kazałam 11-letniej wyjaśnić 5-letniej, co to właściwie znaczy. Wyjaśniła całkiem dobrze. 9-letnia doprecyzowała jeszcze zagadnienie logiczno-seksuologiczno-lingwistyczne "czy pan może być lesbijką". Na koniec starsze wspomniały młodszej, żeby tego nie opowiadała w przedszkolu.

A teraz już zgodnie oglądają "Love, actually". Uff.

Jak nie wypić kawy

Mamy z ojcem cały szereg epic faili dotyczących kawiarki, takiej skręcanej, do stawiania na kuchence gazowej.
- Nie nasypać kawy, dziwić się że wyszła brudna woda.
- Nie nalać wody, dziwić się że wyszedł dym.
- Zmontować OK, postawić na niezapalonym palniku, dziwić się co tak długo.
- Nie dokręcić, czekać bardzo długo, dziwić się że cała para poszła bokiem.
- Wsypać kawę do części na wodę, dziwić się czemu inni wrzeszczą.
- Wlewać wodę do sitka, dziwić się że leci dołem.
- Postawić kawiarkę obok kuchenki, dziwić się ogólnie światu...
(Nadmienię, że ojciec też inżynier, a do tego energetyk.)

To nie jest to, co myślisz

Jeśli potrafisz komuś zepsuć humor, to jeszcze nie znaczy, że masz nad nim władzę.
Jeśli potrafisz rozjebać krzesło, to jeszcze nie jesteś stolarzem.

Tuesday 5 December 2017

To go (grafomania)

sitting in the summer glow, it's time to go
looking at the world below, it's time to go
I have been here for too long, want to stay but don't belong
it's time to go

I could play so many ways, it's time to go
thought we need more time and space, it's time to go
so the most was just my dream, there's no word for what I mean
it's time to go

hope's a slave, despair is free, it's time to go
there was never us, it's all just me, it's time to go
taste of freedom in my tears, no more bothers, no more fears,
it's time to go

I'm too tired to get up, it's time to go
every minute splashes like a drop, it's time to go
when I start, I won't look back, so the last time let me check
it's time to go

will you ever notice when I leave, it's time to go
all the hope I had, hard to believe - it's time to go
hate to leave it all undone, little given, little won
it's time to go

Monday 4 December 2017

Flashback z piekła

Robiłam ostatnio zakupy w Zarze z trójką starszych dzieci, najmłodsze pojechało gdzieś indziej ze swoim tatą. Wyglądało to tak: na dużym luzie siedziałam pod przebieralnią, a królewniczki mierzyły to i owo. Jak już było powybierane, to poszłam zapłacić. No dobrze, był jeszcze ten aspekt, że półtorej ubiera się na piętrze "dzieci i młodzież", a pozostałe 1,5 na piętrze dla dziewczyn i kobiet, ale schody ruchome nie stanowią już w tym towarzystwie problemu, a i obsłudze dało się wyjaśnić, czemu ciuchy migrują między piętrami (oraz że ostatecznie i tak płacę ja). Komfort i wolny czas pozwoliły wrócić pewnemu wspomnieniu z tejże Zary sprzed paru lat, które z kolei przykrywa moje własne flashbacki z czasów, które (niemal) (i na szczęście) zapomniałam.

Scena, którą pamiętam, wygląda tak: przy kasie w Zarze stoi kobieta z naręczem ubrań dla dzieci i próbuje zapłacić, rozkminiając z ekspedientką aktualne promocje, programy dla stałego klienta itd. Do płacenia ma kartę kredytową, PIN zapisany długopisem na przedramieniu (widocznie nie korzysta z niej zbyt często). Wkoło biega (głośno, inwazyjnie) dwóch szmergli w wieku na oko 5-7, albo bliźniacy, albo z małą różnicą wieku. Kręci się przy tym druga kobieta, nieco starsza - matka, teściowa albo inna ciotka - która chłopaków w najmniejszym stopniu nie temperuje, za to co jakiś czas wyciąga z półki kolejny ciuch, wołając radośnie: pokaż mamie! Zapytaj mamę, czy to nie będzie lepsze! Co jakiś czas dzwoni też komórka, a z rozmowy (czekam obok do kasy, wszystko słyszę) wynika, że gdzieś w okolicy będzie parkował ojciec rodziny, który chce natychmiast ustalić czas i miejsce spotkania. Po karku kobiety płynie strużka potu.

Nie chciałabym tu używać ciężkich słów jak przemoc czy wyzysk, ale do chuja pana?! Czy druga babina nie mogła ogarnąć trąbli i kazać nie przeszkadzać mamie, a przynajmniej sama nie dokładać się do chaosu? Czy pater familias, mając jakiekolwiek pojęcie o zakupach z dziećmi, nie mógł zaplanować spotkania wcześniej - a jak nie, to po prostu poczekać?
No i tak, oczywiście, sama bohaterka tej historii powinna kazać chłopaczkom siąść, mamie/teściowej zamilknąć, a telefonu nie odbierać - nawet pod groźbą, że więcej nie zobaczy tej karty kredytowej (i niech sobie fiutafon sam dzieci ubiera). Ale przecież nie każda z nas przy pierwszych dwóch-trzech dzieckach jest taka mądra.

Wednesday 29 November 2017

Krótka historia usługi towarzyskiej za 120 PLN


Masz 5-letnią 8-kilową pralkę i 6-osobową rodzinę.
W pralce psuje się łożysko.
Zapewne trzeba będzie wymienić cały moduł piorący (bęben i silnik).
Chcesz podejść do sprawy eko, bo pralka ma OK elektronikę i pompy i nie rdzewieje i w ogóle jest fajna, nie chcesz wymieniać całej pralki przecież!
Firma naprawiająca stwierdza, że tak, ma na składzie moduł piorący, ma też fachowca, który przyjedzie i wymieni.
Ale dopiero za półtora tygodnia.
I będzie to kosztować 800-1000 PLN.
Czekasz na fachowca.
Pralka wyje coraz bardziej, więc pierzesz tylko niezbędne rzeczy.
Góra prania rośnie.
W pralce coś robi przy wirowaniu "jeb". Przestajesz prać w ogóle.
Przygotowujesz 1000 PLN w gotówce.
Przyjeżdża przystojny rosły blondyn firmową furgonetką, też niemałą.
Wsadza rękę do pralki, robi "mach" i stwierdza, że poszło łożysko.
Faktycznie mógłby wymienić moduł piorący, ale nie, nie ma go w samochodzie, moduł tylko na zamówienie i dopiero jak potwierdzi, że mają na składzie. I się czeka - uwaga - półtora tygodnia.
A Ty może uzgodnisz z mężem, czy faktycznie chcesz ten moduł wymieniać?
Jednak wiesz, że chcesz! A to on pojutrze potwierdzi.
Inkasuje 120 PLN za wizytę, ściska prawą przednią, wsiada do furgonetki i wiezie powietrze z powrotem do Wrocławia.
Następne dwa dni wozisz pranie do rodziny.
Na trzeci dzień kupujesz nową pralkę.

Friday 24 November 2017

S.a.d. but true

Jeśli ktoś jeszcze ma co do tego wątpliwości: depresja sezonowa istnieje i jest czymś innym niż  zwykła. Żyję z tym cholerstwem chyba odkąd pamiętam i odkąd odróżniam jesień. Spiszę parę mrocznych anegdotek, może się komuś przydadzą.

Dość długo nie wiedziałam co mi się dzieje i zaiste, wtedy było znacznie gorzej, bo zaczynała się szkoła czy studia i wszystko się pierdoliło w trybie jednostajnie przyspieszonym gdzieś tak do końca roku: emocje, nauka, rodzina. Styczeń to było minimalizowanie strat, w lutym odżywałam.
Na II roku trafiłam w listopadzie do psychiatry, który chyba nie słyszał o seasonal affective disorder i zapisał zwykłe antydepresanty, co przy zdyscyplinowanym łykaniu dało ten zabawny efekt, że codziennie o 15-tej siadałam w jakimś kącie (np. na schodach Politechniki) i zaczynałam płakać. Przy tym ogólnie było mi zbyt wszystko jedno, żeby wrócić do tego lekarza i zapytać, czy to tak miało być. Chwała kolegom, że mnie wtedy nie uznali za wariatkę, a w każdym razie że im to za bardzo nie przeszkadzało (w końcu nadal robiłam notatki z wykładów i zadania domowe z niemieckiego na ogół też).
Na szczęście w grudniu pojechałam w góry, gdzie już pierwszego wieczoru stanęłam przed wyborem: leki albo wóda. No i okazało się, że wóda + chodzenie w słońcu po śniegu uzdrowiło mnie magicznie. Z prawdziwą depresją ten trick nie działa!

Przy s.a.d. działa z całą pewnością wychodzenie na słońce, kiedy jest (nawet przez chmury), czyli przymusowy spacerniak codziennie o tej porze, kiedy oczy mają szansę zeżreć jak najwięcej naturalnego światła. Cudu to nie zrobi, ale ogromną różnicę i owszem. Tutaj pomogły kolejne dzieci, dzięki którym listopadowe przedpołudnia - zamiast w biurze - spędzałam pchając wózek (albo targając pasażera w chuście i gromadkę za ręce) przez błoto. I czując się, o dziwo, trochę lepiej niż w tym biurze.

Działa też doświetlanie odpowiednią lampą, u mnie - Phillips Bright Light, przytargany ongiś przez księcia pana z Monachium (wyobraźcie sobie przerażoną minę pracownika kontroli na lotnisku, któremu na monitorze wjeżdża dziwne ustrojstwo z wielkim drutem w środku - pewnie liczył już sekundy do eksplozji). Schemat doświetlania jest prosty, czasu to nie zajmuje (można postawić na biurku i pracować albo czytać). Działa, ale na tyle siłowo i sztucznie, że postanowiłam przeżyć ten sezon bez lampy i zobaczyć jak będzie.

Najlepszy patent odkryłam przypadkowo jeszcze w IV klasie liceum i polecam go każdemu, kto może sobie na kilka tygodni zorganizować życie w taki sposób. Wracałam ze szkoły, robiłam niezbędne rzeczy typu obiad czy spacer z psem i o zmierzchu, koło 16-tej, szłam spać. Wstawałam koło 19-tej, kiedy było już całkiem ciemno, i funkcjonowałam bardzo sprawnie przynajmniej do północy. Było trochę dziwnie, ale omijał mnie popołudniowy korkociąg. Niestety przez wiele lat potem nie chciałam albo nie mogłam powtarzać tego schematu. Właśnie testuję go po raz drugi, dobranoc :)

Wednesday 15 November 2017

Security by security

Znienacka wpadłam do biura - bez karty otwierającej drzwi a) budynku, b) oddziału i c) "pokoju tłumaczy", za to z bagażem, laptopem, 3 godzinami i pilną robotą. Wpuścili mnie życzliwi (wbrew zasadom, ale znają mnie osobiście), a potem uprzedzili, że zaraz wychodzą i żebym się zameldowała na recepcji po kartę tymczasową (to już jak najbardziej zgodnie z zasadami). Tak się składa, że w zakresie obowiązków mam regularne weryfikowanie dostępów, więc wyobrażałam to sobie tak: idę na recepcję (albo do ochrony, bo już po godzinach), tam sprawdzają mnie z dowodu, wydają tymczasową kartę uprawniającą do a) b) c) i mogę pracować w spokoju.
W tym momencie włączył się do gry mój przyjaciel Chaos.

O tym, że nie mam przy sobie dowodu, przypomniałam sobie dopiero kiedy "pokój tłumaczy" był już zatrzaśnięty na głucho i nie było nikogo, kto mógłby mnie tam wpuścić z powrotem. Zatem telefon do ochrony; miły pan wysłuchał, zaprosił do siebie na recepcję, spisał (i chyba sprawdził dyskretnie z twarzy w bazie pracowników), wydał kartę tymczasową. Spacer z powrotem; karta pozwala mi tylko wejść do budynku, do oddziału ani do "pokoju tłumaczy" (gdzie czekał laptop, bagaż i wszystkie moje dokumenty) już nie. Biegusiem z powrotem na recepcję. Do trudniejszego przypadku został wezwany drugi pan ochroniarz, już nie tak miły, ale równie kompetentny; znalazły się "dyżurne" karty zakodowane na dostęp do właściwego oddziału (kwestia "pokoju tłumaczy" pozostała niestety zagadką). Kolejny spacer; tym razem nie weszłam nawet do budynku, bo "dyżurna" karta okazała się złamana w okolicy paska magnetycznego.

Trzeci z kolei pan ochroniarz wpuścił mnie wszędzie gdzie trzeba na swoją własną kartę, a potem postał nade mną aż spakuję manatki. Pilną robotę dokończyłam w kawiarni hotelu obok biura.

#pocojestbazadostępów #chaosgórą #bajzlukroczzamną

Brukselka po arabsku

Nie ma to jak komentować nowe miejsce po jednym dniu, a więc skomentuję. Wlazłam otóż w tej Brukseli w rejon, gdzie knajpki pachniały nader zachęcająco, ale do żadnej nie odważyłam się wejść, bo były szczelnie wypełnione facetami w typie arabskim. Nikt mnie nie zaczepiał, nikt mnie też nie odpychał, po prostu aura była tak nieprzyjazna pojedynczej niewieście, jak rok temu w pubie w gorszej dzielnicy Dublina (gdzie po otwarciu drzwi odbiłam się od kamiennego wzroku rzędu dziadków za barem) czy jak w wielu góralskich/wiejskich/podmiejskich piwiarniach w Polsce przez całe moje życie. No więc ja to szanuję i nie pcham się na siłę do boys clubów. O, albo czasem się takie męskie kółko tworzy na całkiem nobliwej imprezie i wtedy też nie.
A jak znalazłam fajne miejsce na kolację? Normalnie, zaraz za drzwiami stał wózek dziecinny

Friday 10 November 2017

Time is on my side

Idę wieczorem po zakupy. Z cienia na skwerku pod sklepem słyszę zmęczone życiem głosy lekko podpitych dziadków. Wyłapuję taką kwestię: "Ja mam 44, a ty ile? No, 43."

Tuesday 7 November 2017

Głos z offu o poranku

Dawno, dawno temu, pewna kobieta udała się do mistrza zen, mieszkającego, jak to mistrzowie mają w zwyczaju, na szczycie stromej góry. Skłoniła mu się z szacunkiem i spytała:
- Mistrzu! Jak to jest, że mężczyznę, który miał wiele kobiet, nazywają ogierem, a kobietę, która miała wielu mężczyzn, nazywają dziwką?
- Córko, to trudno wyjaśnić - odparł mistrz - pokażę ci to zatem na przykładzie.
I wyjął pięć imbryków i pięć filiżanek. Zaparzył herbatę i rozlał z jednego imbryka do pięciu filiżanek.
- I jak ci się to podoba? - zapytał.
- Bardzo mi się podoba - odparła kobieta.
Zaparzył następnie herbatę w pięciu imbrykach i nalał po odrobinie do jednej filiżanki.
- A to, jak ci się to podoba?
- Jeszcze bardziej mi się to podoba! - odparła kobieta.
- Ty głupia pizdo, całą przypowieść mi zepsułaś! - zawołał mistrz.

Thursday 2 November 2017

Stop rozwodom

Zapobieganie rozwodom - wersja socjalistyczna:
Rejestrując dziecko w USC, rodzice odbierają talony na darmową opiekunkę i darmowy hotel na godziny.
Zapobieganie rozwodom - wersja komercyjna:
Szkoła rodzenia połączona z punktem opieki nad dziećmi i hotelem na godziny.
"Te różowe drzwi? A to się państwo dowiedzą za trzy miesiące, teraz ćwiczymy oddechy i szerokie pieluchowanie".
(Zainspirowane przez kilka rozmów z kilkoma osobami.)

Wednesday 1 November 2017

Znicze, opakowanie rodzinne

Fajną rzeczą w małym miasteczku jest to, że na cmentarzu we Wszystkich Świętych i w Zaduszki nie ma grobu, na którym coś by nie świeciło. Kwestia skali, sieci znajomych i ostatecznie tego, że po prostu stawia się dodatkowy znicz (albo i kwiatka) na opuszczonym grobie obok.
Nie twierdzę, że obstawianie grobów w konkretnym dniu roku to konieczność ani że ma to większy sens. Ale jeśli już - to głosuję na aspekt społeczny, a nie tylko rodzinno-wsobny.

Tuesday 31 October 2017

Biała magia

Jadłam ostatnio obiad z kolegą, który na weekend wybierał się - leniwie i niechętnie - na 300-osobowe dożarte wesele z pełnym wypasem. Gdzieś między zapiekanką a kawą zrozumiałam wreszcie, co jest nie tak ze współczesnym modelem ślubno-weselnym. Otóż: wiara w magię ślubu i w to, że rytuał wesela spowoduje życie długo i szczęśliwie. A skoro ślub i wesele mają działanie magiczne, to nie trzeba się już wysilać na zrozumienie drugiej osoby, na dopasowanie się tam gdzie można, przewalczenie tego co trzeba i tak dalej. Nie trzeba ciąć cum łączących nas z rodzicami, nie trzeba stawiać wspólnych żagli, nawigacja to też strata czasu i nie będzie żadnego pocenia się przy pompach zęzowych w razie przecieku.
A to oczywiście znaczy, że okręt najprawdopodobniej zatonie - rozwali się o pierwsze albo drugie skały, nabierze wody w przechyle albo spłonie przy abordażu.

Zmieniając metaforę: magia ślubna to trochę jak energoterapeuta w leczeniu nowotworu; może bardzo pomóc, pod warunkiem, że nie odstawiamy chemii ani nie rezygnujemy z operacji. Natomiast jeśli zastosujemy magię zamiast medycyny, to owszem, cuda się zdarzają, ale cholernie rzadko. O, albo jak chrzest zamiast szczepionek. Tyle że antyszczepionkowców jest na szczęście mało, a przekonanych o cudownym wpływie ślubu na życie - miliony. Skądinąd racjonalni ludzie wydają grube tysiaki na wesele, które nawet nie spełnia już tej roli co kiedyś - integrowania się z sąsiadami, przyszłymi kumami, całą siecią społeczną; znajomi państwa młodych pierwsi odpadają przy cięciu kosztów, za to wypada zaprosić niemal obcych krewnych z drugiego końca kraju albo i świata, którzy to krewni w dalszym życiu pary nie odegrają najmniejszej roli (często: na szczęście). Racjonalizuje się to "wyjątkowym dniem w życiu", nieco głębiej "pokazaniem, że nas stać", ale tak naprawdę stawiam na nieświadomy motyw "zapłacone, więc będzie dobrze". Tylko że nie będzie.

Inspiracje:
Christy Moore, "The Voyage"
Arturo Perez-Reverte, "Cmentarzysko bezimiennych statków"
oraz - niestety - życie, własne i bliźnich


Monday 30 October 2017

Matka! Jest tylko jedna...

Coraz częściej myślę ciepło o dawnych czasach, kiedy 7-letni chłopcy przechodzili spod opieki kobiet na naukę do mężczyzn. Celowo nie używam tu słów "matka" i "ojciec", bo to zdaje się było dość grupowe, a poza tym - nie każda matka i nie każdy ojciec się nadaje, itd.
Coraz częściej mam ochotę powiedzieć córkom wprost, że jak chłopak skończył 10 lat i nadal jest mocno związany z mamusią - na dobre i na złe - to należy to interpretować: PULL UP, PULL UP! TERRAIN AHEAD!

Monday 16 October 2017

Po co są grzeczne dziewczynki?

Jeśli mają szczęście - po nic.
Jeśli go nie mają - są do molestowania.

Bezpośrednim triggerem do napisania tego co piszę jest akcja #metoo, ale chociaż tekst będzie głównie o dupie, to na molestowaniu się nie skończy. No ale zaczynając od niego: wbrew temu, czego zapewne uczyła Was mama, molestuje się głównie grzeczne dziewczynki. Niegrzeczne czasami padają ofiarą prawdziwych predatorów, którzy albo lubią, jak im się ofiara wyrywa, albo jest im wszystko jedno, a one po prostu znalazły się w złym czasie i miejscu. To są te najgorsze, ale i najmniej powszechne historie, często ze skutkiem śmiertelnym.
Dużo bardziej pospolite jest molestowanie względnie łagodne i po cichu, a do takiego potrzebna jest dziewczynka, która nie nawrzeszczy, grubym słowem nie rzuci, butem w szybę też nie, w nic znienacka nie ugryzie, a potem będzie się strasznie wstydziła i nikomu nie powie. Czyli - grzeczna. Kiedy mówię o dziewczynkach, mam - póki co - na myśli kobiety poniżej lat 15, bo to są sytuacje bardzo, ale to bardzo różne od tego, co się przydarza dorosłym kobietom. W uproszczeniu, dla obrońców opcji "sama chciała": jeśli facetowi do łóżka wchodzi naga 20-latka i mówi "weź mnie", to możliwych jest parę scenariuszy, z których wzięcie jej to jeden z ciekawszych. Ale jeśli jest to 10-latka, to scenariusz może być tylko jeden: wystawić z łóżka, owinąć w coś i odstawić do rodziców albo innych rozsądnych opiekunów.
A przecież akcja #metoo wyciąga na wierzch historie z jeszcze wcześniejszego dzieciństwa, o dziewczynkach 5-, 7-, 9-letnich. Na wszelki wypadek wyjaśniam: 5-9 lat to wiek, kiedy dziewczynka może marzyć o dzielnych marynarzach albo rycerzach z bajek, albo nawet realnym chłopaku ze starszej klasy, może się też na przykład onanizować, ale ręka czy fiut oblecha to nie jest dla niej ani przyjemność, ani komplement, ani coś, z czym może sobie poradzić. A już na pewno nie poradzi sobie, jeśli jest grzeczna. Grzeczność nie pozwala oskarżyć wujka, sąsiada, księdza czy nauczyciela. Grzeczność nie pozwala zrobić krzywdy koledze, kuzynowi, synowi przyjaciół taty. A jeśli na wymamrotaną (mimo wstydu) skargę rodzice bodaj raz powiedzą "zmyślasz" albo "może ci się wydawało", to grzeczność każe nie skarżyć się więcej.
(Na marginesie akcji #metoo: pięknie byłoby, gdyby włączyli się do niej mężczyźni - nie w tonie "wspieram koleżanki", tylko z własnymi wyznaniami. Nie byłam małym chłopcem, ale wiem, że takie rzeczy też się dzieją i to nie tylko na marginesie, nie tylko w zakrystiach. Ale na te wyznania nasz światek chyba jeszcze nie jest gotowy, więc zostawmy je póki co.)

W mojej ocenie molestowanie kończy się mniej więcej tam i wtedy, gdzie i kiedy można dać w mordę. To znaczy tak: małe dziecko nie obroni się na pewno, więc każda seksualna zaczepka jest molestowaniem. W przełomowym, nastolatkowym wieku sprawy się komplikują, bo dziewczyny kuszą (albo wyglądają jakby kusiły), chłopaki sprawdzają, a dorośli faceci polują. Dla nastoletniej mnie - zaznaczam: mnie - niespodziewane obłapienie w sposób niedwuznaczny to nie był dramat, jeśli (w razie braku entuzjazmu co do obejmującego) mogłam na to powiedzieć "spierdalaj" albo strzelić w papę (z wyczuciem), i nie groziło mi to ciężkim pobiciem, wyrzuceniem ze szkoły czy utratą pracy.  Tylko że ja nie byłam już wtedy grzeczną dziewczynką. Grzeczna nie strzeli, a słowo nie przejdzie jej przez usta. Grzeczna albo zdrętwieje i będzie czekać aż to minie, albo zaśmieje się nerwowo z tą samą nadzieją, co zapewne osobnikom mniej lotnym trudno odróżnić od radosnego przyzwolenia. Takich osobników nie bronię, ale minimalnie rozumiem, bo to nie oni wychowali tę dziewczynę na grzeczną i nie oni wyblokowali jej możliwość sprzeciwu.

Ale obiecałam, że na molestowaniu się nie skończy, prawda? No więc weźmy przeliczeniową grzeczną dziewczynkę, która jakoś dotrwała do dorosłości i pancerz swego dziewczęctwa, nieco może poszczerbiony w bojach, mężnie doniosła przed ołtarz. Czy tam do innego urzędu. Orkiestra napierdala, krewni się schlali, teraz powinna nastąpić oczekiwana nagroda.
A gówno.
Kto albowiem żeni się z (wyrośniętymi) grzecznymi dziewczynkami? Z wieloletnich obserwacji wynika, że w sporej części ciaptakowie, którzy baliby się wpuścić do swego życia kogoś bardziej żywiołowego. Grzeczna dziewczynka wierzy, że ciaptak będzie teraz swoją grzeczną, miłą żonkę nosił na rękach po kres i tak dalej. Niestety - narzeczony ciaptak zmienia się w pana męża ciaptaka, który doskonale wie, że taka mu nie podskoczy, więc ustawi ją sobie jak chce, a jak już ustawi, to przez resztę życia będzie spokojnie lekceważył jak stare kapcie ("chwalić się nie ma czym, wyrzucić szkoda, bo zapłacone") - bo przecież ona nigdzie od niego nie pójdzie; wstyd by jej było, a w ogóle kto inny ją zechce. To i tak wersja umiarkowanie optymistyczna; zamiast ciaptaka może trafić się gość o wadach (niezbyt dokładnie) ukrytych, na przykład przemocowiec, który doskonale wie, że taka kobieta nie chwyci za wałek ani tym bardziej za krzesełko, ani nie potraktuje go siekierką, kiedy będzie spał po awanturze - więc można. Co na to rodzina? Nic, bo niewiasta nadal jest grzeczna i nie mówi niczego istotnego o swoim małżeństwie. A nawet jak coś bąknie, to przecież krewni mają wieloletnią wprawę w ignorowaniu jej bąkania.

Jeśli ktoś czuje się zawiedziony, bo tekst miał przecież być o dupie, to już, już, do dupy wracamy. Charakterystycznym rysem wychowania grzecznych dziewczynek, który to rys zostaje im niestety na całe życie, jest zalecenie: masz się szanować. Po odjęciu nieużywania brzydkich słów (bez sensu, bo "spierdalaj chuju ale już" jest naprawdę potężnym zaklęciem przeciw molestowaniu na przykład - mordercy nie powstrzyma, ale pijanego wujka i owszem) i trzymania nóg razem (to akurat fajne: siedząc ze złączonymi kolanami, można ładnie wyeksponować uda, jeśli się akurat ma taki zamiar) pozostaje zalecenie "szanowania się" w sferze damsko-męskiej. Uwaga: jeśli ktoś widzi tu sprzeczność z ignorowaniem faktu, że dziewczynki są molestowane, to tak, sprzeczność taka istnieje, proszę zapytać rodziców czemu - ja nie mam pojęcia.
"Masz się szanować" to kolejny dramat dorosłych grzecznych dziewczynek, albowiem "szanować się" w powszechnej wykładni nie oznacza "w łóżku robić głównie to, co sprawia mi przyjemność", tylko niestety "w łóżku broń Boże nie robić tego, co jemu sprawia przyjemność". Czyli ten - o matko, o matko!!! - seks, jak już można sobie na niego pozwolić (najlepiej po ślubie, a przynajmniej ze stałym narzeczonym), to nadal pole walki - i nie będzie w tej walce wygranych, tylko coś jakby obóz jeniecki.
Od ćwierć wieku siedzę głównie w męskim towarzystwie, z którego 97% to koledzy-po-prostu-koledzy, i za dużo słyszałam historii o tym, że laska, której ars amandi przed ślubem dałoby się streścić słowami "nie dawać", po ślubie niestety umie głównie to samo. Stanowczo za dużo jak na 1% osób aseksualnych w populacji.W jakimś stopniu wychowanie grzecznych, "szanujących się" dziewczynek robi wielu z nich w mózg to samo, co w Afryce robią w cipkę żyletką: obrzydza seks na całe życie. Po żyletce można co prawda dostać zakażenia i umrzeć, za to mózgu nie da się zrekonstruować u chirurga plastyka, a chodzenie do seksuologa nie jest przyjęte. Zawsze robi mi się zimno, kiedy w damskim kręgu rozmowa schodzi na pieprzenie, a jakaś pani mówi: "przecież to nie jest w związku najważniejsze". A co w takim razie jest? Zakupy? Kolor ścian? Globalne ocieplenie? Załogowe loty na Marsa? Ratunku.

A inna sprawa, co w głowie miewają nasrane chłopaki: po wierzchu machismo, swoboda i przyzwolenie, pod spodem pokrętne wychowanie w obrzydzeniu do własnego ciała i potrzeb seksualnych, no i nieśmiertelny przekaz, że "kobieta się ma szanować". Jak niby taki ktoś miałby wziąć tę kobietę do łóżka i nauczyć ją, że czas grzeczności się skończył, że teraz może pokazać co lubi, bo on na to właśnie czeka? Jeśli te ochłapki szacunku, które pan mąż ciapciak ma dla swojej żonki, trzymają się na jej "cnocie" i niedostępności, to niestety, ale nie będzie mogła opuścić gardy.
Aż do śmierci.

PS. Jeśli ktoś w tym momencie myśli, że przemawia przeze mnie frustracja strasznej baby, od której zwiali jacyś wspaniali mężczyźni i pożenili się z grzeczniejszymi koleżankami... Boże Chryste Panie, nie!!! Obserwuję takie małżeństwa i z wiekiem coraz bardziej mi żal, że cała ta grzeczność tak bardzo idzie na marne, że te dziewczynki nie dostają żadnej nagrody na żadnym etapie życia. Czasem szukam w głowie jakiegoś momentu, w którym to ja straciłabym coś cennego przez to, że grzeczna nie byłam. No więc... nie ma.

P.PS. A w ogóle to grzecznych dziewczynek nie lubię. Bo one, nauczone nie stawiać się jawnie, panować nad złością i unikać konfrontacji, odgrywają się skrycie, wyżywają się w jadowitych aluzjach i gryzieniu po kostkach. I jeszcze te wszystkie sytuacje, kiedy słyszałam "ona taka biedna, ale ty, Marta, dasz radę", no i musiałam dać radę. Идите вы нахуй.

Dlaczego małpa szcza do piwa

Dzisiaj znowuż utrwalę wpis dla Chujowej Pani Domu, bo zasadniczo nurtuje mnie ta kwestia od ostatniego wyjazdu do za przeproszeniem Warszawy.
Ja to się w ogóle zastanawiam, dlaczego małpa szcza do piwa, chciałam powiedzieć, dlaczego baba szcza na deskę. Jako inżynier widzę 2 opcje:
1) Deska jest wystarczająco czysta. Siadam na niej całą dupą i sikam do muszli. Efekt: deska nie jest przeze mnie obsikana.
2) Deska nie jest wystarczająco czysta. Podnoszę ja do góry (przez papier albo chusteczkę), zwieszam się na małysza i sikam w miarę możliwości do muszli. Efekt: deska nie jest przeze mnie obsikana.
(Ludowy obyczaj wchodzenia na deskę butami pomijam jako endemiczny i wymierający.)
No ale skoro deski w damskich kiblach są obsikiwane, a do chuja pana są i to w całkiem przyzwoitych lokalach czy innych budynkach użyteczności, to musi istnieć jakiś mechanizm 3), polegający na tym, że co prawda dupą nie usiądę, ale też deski nie podniosę, tylko na nią naleję. Ponieważ co? Ktoś zna wyjaśnienie?
(Zastanawiający absurd w zestawieniu z tymi wszystkimi jazdami, że to niby faceci desek nie opuszczają. I, oraz ruskie/arabskie kible kucane, takie wiecie kratki w podłodze, wyglądają zajebiście higienicznie w porównaniu z tym, co u nas siostry siostrom urządzają. Howgh.)

Sunday 8 October 2017

Gorliwy ateista, czyli hippika aztecka

A wezmę i utrwalę skojarzenie, które mam za każdym razem, kiedy ktoś w Polsce naśmiewa się z katolicyzmu: widzę chłopaczka, którego mamusia w niedzielny poranek wywleka do kościoła, a on wolałby dłużej zostać w łóżku i, powiedzmy, poczytać. Chłopaczek dorasta, ale że "matka, kurwa jej mać, to świętość", to prędzej spaliłby Watykan (rzecz jasna werbalnie, względnie rysunkowo), niż powiedziałby rodzicielce, żeby wyszła z jego pokoju (i z głowy).

Friday 22 September 2017

Jebane dwójki trefl

Póki znasz kogoś słabo, możesz myśleć, że ma sporo asów w rękawie. Poznajesz bliżej i faktycznie, asy ma, ale ma też jebane dwójki trefl i serwuje ci je bez żenady. A ty masz już na szczęście swoje lata i nie liczysz na to, że się te dwójki jakimś cudem okażą asami, jednakowoż po prostu cię zaczynają wkurwiać. Jeśli masz dobry, wyważony charakter, to może dążysz do tego, żeby i tobie było wolno od czasu do czasu wyłożyć się ze swoimi dwójkami, powiedzmy, karo. Jeśli masz taki jak mój, to chyba najbardziej zależy ci na tym, żeby od czasu do czasu wypierdolić wszystkie karty na podłogę i rozwalić stolik o ścianę.

Sunday 27 August 2017

3 z etyki


Z cyklu "dorosłe życie jest przereklamowane": co zrobilibyście w tych sytuacjach?

1) Stacja benzynowa przy autostradzie. Rachunek 50 zł i jakieś drobne. Płacę i równocześnie gadam z kilkoma osobami. Dałam banknot, grzebię w portfelu za klepakami i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, ile dałam; wydaje mi się, że 100 zł, ale pani za kasą nie kwapi się do wydawania i czeka, aż dopłacę jeszcze 5 gr. Pytam wprost - mówi, że dałam 50, na dowód pokazuje mi banknot 50-złotowy. Mam blackout; nie pamiętam sceny sprzed chwili. Wydaje mi się tylko, że nie mogłabym mieć 50 zł w portfelu, bo rano wkładałam do niego jedną jedyną stówkę w pojedynczym papierku i od tego czasu za nic nie płaciłam.

2) Jedziemy wąską drogą w Kotlinie Kłodzkiej, co trochę zakręty, z jednej strony potok, z drugiej głęboki rów, po obu stronach drzewa. Auto przed nami strasznie się wlecze. Kierowca, aka mój konkubent, zabiera się do wyprzedzania - w tym momencie tajemnicze auto się zatrzymuje. No więc omijamy, dość żwawo, bo pojawia się spory samochód z naprzeciwka. W trakcie tego manewru zerkam czujnie, co się dzieje w omijanym aucie: może ludzie się zgubili? Może mają awarię (na tym odcinku brak zasięgu- gdyby chcieli dzwonić po pomoc, to nie da rady)? Może ktoś za kierownicą właśnie umiera na zawał??? No i sama mało nie schodzę, bo kierowcą jest dzieciak mniej więcej 7-letni, z oczami na wysokości deski rozdzielczej; obok siedzi jego ojciec (kojarzę tych ludzi z pensjonatu, w którym mieszkamy) i niby trzyma za kierownicę; z tyłu zerka nastoletnia siostra. W trakcie wyprzedzania to pieprzone auto rusza; z trudem i z kurwą na ustach mieścimy się przed nim.

3) Od kwietnia do lipca usiłuję umówić się z dobrym fachowcem na pewien remont, ale trudno wstrzelić się u niego w termin. W końcu się udaje, praca wykonana bdb. Przy płaceniu fachowiec zaznacza, że część kwoty (jakieś 70%, nie licząc materiałów) będzie chciał dostać na fakturę - przelewem. Dostaję fakturę. Ma numer 2/2017.

---

Czas napisać co było dalej, przy czym nie twierdzę, że to są poprawne rozwiązania.

1) Wsiadłam do auta i rozmarudziłam się straszliwie - nie tyle nad potencjalną kradzieżą 50 zł, co nad własną nieprzytomnością. Konkubent wytrzymał to tylko przez chwil
ę. Potem wrócił na stację, poprosił kierowniczkę o zajrzenie do monitoringu "bo żona nie pamięta"; na monitoringu było wyraźnie widać, jak podaję 100 zł. Kierowniczka kazała kasjerce oddać 50 zł, pojechaliśmy dalej.
Morał: da się zajrzeć w monitoring, warto o to poprosić. Moja intuicyjna ocena sytuacji jest, nomen omen, 50/50 - albo kasjerka kradnie w ten sposób nie pierwszy raz (czeka na stówę podaną przez kogoś rozkojarzonego, ma przygotowane 50 "do wglądu"), albo była równie nieprzytomna jak ja i po prostu się pomyliła (a 50-ką zapłacił ktoś inny chwilę wcześniej).

2) Na drodze nie robiliśmy niczego, bo kręto i ruch. Pod pensjonatem pan kierowca został zrugany, bez wyzwisk, bez rękoczynów i bez wzywania policji też - z ogólnym przekazem, że droga publiczna i że mają tak więcej nie robić. Potem było trochę niezręcznie, bo spotykaliśmy się przez kolejne dni. Chciałam z nim pogadać na spokojnie, że dzieciaki mogą pojeździć bez ryzyka na parkingu pod wyciągiem (latem to wielki pusty plac), ale dostałam zakaz.

3) Owszem, chodzi o to, że faktura 2/2017 sugeruje większość zleceń na czarno. Nie zapytałam fachowca o to, teraz trochę żałuję - nie żebym miała go pouczać, tylko dowiedziałabym się czegoś więcej (i może nie oceniałabym pochopnie).

Monday 21 August 2017

No woman no cry

Dzisiaj też ciężko, bo o uchodźcach.

Znam przynajmniej trzy osoby z Polski, które podpisują się pod poglądami "nie przyjmować" albo wręcz same je głoszą. Każda z nich realnie korzysta (lub skorzystała) wraz z rodziną z tego, co wypracowała stara UE (Niemcy, Wielka Brytania): z poziomu wynagrodzeń, organizacji życia, a takoż zasiłków czy emerytur.
Właśnie ta trójka ludzi bez żenady daje do zrozumienia, że od korzystania z tych dobrodziejstw jesteśmy my, Polacy, a nie jacyś ciapaci z Bliskiego Wschodu.

W trochę dalszym planie, przez znajomych znajomych, odchodzi straszenie terroryzmem: że to, wiecie, jak ICH wpuścimy, to zaraz nas wysadzą. Bzdura. Zamachów w Europie Zachodniej nie robią sterani desperaci, którym dopiero co udało się z jedną reklamówką uciec z wojny przez morze i obozy w Serbii. Zamachy mają mocne oparcie w starszych gettach zasiedziałych imigrantów, nad którymi lokalna policja nie ma władzy, ba, od lat do nich nie wchodzi. Tam są środki i warunki. Zachód sam te warunki poniekąd stworzył, ale nie przyjmowaniem imigrantów, tylko brakiem kontroli.
Na marginesie: w Polsce takie środowisko już istnieje, mimo śladowej liczby uchodźców: to "getta" kibiców, ONR-u i temu podobnych bandytów. Nad nimi też nie ma władzy ani policja (choć stwarza pozory kontroli), ani kościół katolicki (paulini zrobili z Jasnej Góry regularny skinbar), ani politycy. Jeśli jutro z tego getta wyjdzie jakiś nasz Breivik i zechce postrzelać, to będzie ogólne OJEJ.


W jeszcze innym planie - racjonaliści, zamknąć oczy - jest Kościół Katolicki. Taki klub wzajemnej adoracji, gdzie co roku czyta się bajkę o społeczności, co uciekła z Egiptu przed prześladowaniami i biedą, tudzież legendę o pewnej rodzinie, co nawiała przed rzezią w kierunku przeciwnym (przy użyciu osła). Na szczęście nikt tych opowieści już dawno nie słucha, bo jeszcze mógłby skojarzyć: Jezus był uchodźcą? W tych jakichś brudnych krajach na Bliskim Wschodzie?! Między ciapatymi???
A bez ironii, tutaj krótka piłka: nie chcesz uchodźców? W takim razie powieś sobie na szyi cokolwiek, ale już nie krzyż, bo chrześcijanie i Ty to zbiory rozłączne.

Jest jeszcze cała ta emigracja z Polski z lat 80-tych (no i starsza, ale starszej nie znam), co siedzi w USA, w Niemczech i tak dalej. Lekko licząc, 80% z tego towarzystwa wyjechało za lepszym zarobkiem i łatwiejszym życiem (i wcale im się nie dziwię - gdyby nie 1989, to pewnie sama bym wyjechała); nie była to ucieczka przed bombami, granatami i czołgami. Jeśli zgłaszali się jako azylanci, to często byli akceptowani w ramach walki Zachodu z socjalizmem w bloku wschodnim, a nie dlatego, że tu im coś groziło. Groziło może 10% z tych co uciekli, drugie 10% miało w PRL zabrazgrane w papierach i zapewne racjonalnie uznali, że jak do końca życia być cieciem na budowie, to lepiej tam, niż tutaj. Szanuję decyzje wszystkich, ale nie przyłączam się do narodowej sklerozy. Świat jako-tako przyjął naszych uchodźców, teraz nasza kolej się wykazać. Jak pisze Szymon Hołownia: Reagan nie deportował w latach 80-tych wszystkich Polaków i nie kazał im brać za karabiny i walczyć z Jaruzelskim jak mężczyźni.
Znów na marginesie: my na ten Zachód nie sam kwiat narodu posłaliśmy; poza zwykłymi Polakami, co chcieli zarobić, uszczęśliwiliśmy Berlin czy Greenpoint niezłą kolekcją alkoholików, złodziei i kombinatorów, i jakoś chyba nie chcemy ich z powrotem.

Na koniec propozycja dla umiarkowanych, którym przez usta nie przeszłoby "niech zdychają", ale nadal nie chcą tu widzieć obcych: niech każda polska rodzina, która wysłała kogoś do starej UE i brała - lub nadal bierze - unijny socjal, odda teraz połowę tej kwoty jakiejś rodzinie uchodźców na terenie UE. 
Pozostali mogą się dołożyć!

PS. Już po napisaniu tego tekstu przyszły mi do głowy co najmniej dwie znajome osoby, które z Polski wyniosły się na dobre do "starej Unii" - bez żalu, z wyboru i raczej za rozwojem zawodowym niż socjalem (z którego jednak korzystają i który poważają). I te właśnie osoby, widując uchodźców na co dzień na ulicach, mają do nich stosunek pozytywny i "pomocowy".

P.PS. Po paru dyskusjach chciałabym jeszcze odpowiedzieć na zadane mi pytanie: "A jak ich powstrzymać?", to znaczy - co zrobić, żeby fala migrantów z Bliskiego Wschodu do Europy nie była aż tak wielka. W skrócie: nie wiem. Rozwiązania typu "strzelać do łodzi" albo "dać im tonąć" nie wchodzą u mnie w grę z powodów etycznych, a zresztą jeśli w taki sposób mielibyśmy obronić chrześcijańską Europę, to nic z tego - może i coś obronimy, ale to już nie będzie ani chrześcijańska, ani Europa. Z kroków racjonalnych na pewno jestem za kontrolowaniem imigrantów, wdrażaniem do naszych reguł, nietworzeniem nowych gett; nie zmusimy nikogo do integracji, ale do przestrzegania prawa musimy. Pomaganie na miejscu (PAH i budowanie studni, Doctors Without Borders...) na pewno jest słuszne, ale na wojnę nie pomoże.
Co jakiś czas chodzi za mną myśl, że na dłuższą metę nie da się zrobić niczego, że po prostu nasza cywilizacja się kończy, tak jak imperium rzymskie czy Majowie. Że teraz nadchodzi czas Arabów, bo im się chce wszystkiego, a nam mało co - vide "Czerwone dywany, odmierzony krok" Ziemkiewicza. Może to jeszcze parę pokoleń? Moją strategią jest tu nadal zachować się przyzwoicie, żeby nas dobrze pamiętali. (Jak będzie po arabsku "Thanksgiving"?)

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że tekst powstał jako wirtualny prezent urodzinowy dla mego ojca. Bo to było tak: w pyskusjach okołopolitycznych doszłam do punktu, w którym jedynym przyjemnym wyjściem wydawał się powrót do własnej bańki. Ale zrobiło mi się głupio, albowiem mój stary regularnie nawraca na drogę rozsądku PIS-owych znajomych, przy czym mówimy tu o ludziach pod 80-kę, często rodem z Przemyśla albo na emigracji w USA. Więc JAKBY ma trudniej, a nie odpuszcza :)
A ja go w tym dziele wspieram, bo ci wszyscy skubańcy mają prawo głosu i z niego korzystają #bóghonorojczyznakurwaniewiemcospizekżydówaukraińcyztryzubamiudrzwi, a potem sobie umrą i nas zostawią z tym co widać 
:(

Wednesday 16 August 2017

Pozwalać odchodzić

Z cyklu "niełatwe rozkminki rodzicielskie":

Większość moich znajomych to mniej więcej klasa średnia w średnim wieku. Większość ma dzieci, raczej z pieluch już odchowane. Większość na tym czy innym etapie tego odchowywania radzi(ła) sobie źle - albo przynajmniej czuła się źle. Ja też. Wchodziliśmy w rodzicielstwo na ogół nieprzygotowani, z jednej strony tu i ówdzie zryci przez naszych własnych starych, a z drugiej - nieobyci z tematem, bo nigdy nie kręciło się wkoło nas stadko młodszego rodzeństwa i nie musieliśmy bawić tabuna siostrzeńców czy bratanków. Żaden podręcznik, szkoła rodzenia czy kurs rodzicielstwa nie zastąpią tego doświadczenia - obciążającego, ale też dającego odporność na hałas, smród i rozrzucone zabawki, tudzież świadomość, że ten upierdliwy etap nie trwa wiecznie, i praktykę, jak sobie z tym nomen omen gównem radzić. To nie nasza wina, tak się ostatnio nasz świat urządził.

No więc było nam ciężko być rodzicami i niejedno zjebaliśmy. Teraz robi się jakby mniej dramatycznie, ale często nadal nie za bardzo się z tymi dzieciakami umiemy odnaleźć. Wcale niekoniecznie rozpiera nas też rodzicielska duma i satysfakcja, bo w głębi duszy wiemy dokładnie, jakie rodzinne błędy powtarzamy, a jakie dodaliśmy od siebie, i jakie efekty tego noszą nasze dzieci.

Najlepsze, co w tej sytuacji możemy dla nich zrobić (i dla siebie też), to pozwalać im powoli od nas odchodzić. Tak, to już. Zaczyna się w przedszkolu, kiedy dzieć woli szarpać się w piaskownicy z kolegą o jedną złamaną łopatkę, niż czytać z nami wielce edukacyjną książeczkę. Na obozie kochane dzieciątko bawi się super, na rodzinnym wyjeździe jęczy i marudzi. Na wycieczce w dużej grupie przypomina sobie o nas tylko wtedy, kiedy ma naprawdę poważny problem. Zresztą nie chodzi tylko o rówieśników, bo w pojedynku na atrakcyjność powoli wygrywa z nami trener, stajenna, ciocia od origami i wujek od planszówek czy od piłki nożnej. I tak ma być. Mamy prawo czuć zazdrość i żal, ale nie mamy prawa ściągać smyczy.

Po pierwsze - nie nadrobimy tego, co spieprzyliśmy przez poprzednie lata. Dzieciaki są już jakieś, ukształtowane trochę przez nasze geny, trochę przez nasze wychowanie, a trochę przez nie wiem co, promieniowanie kosmiczne, i będą się rozwijać od tego punktu w przód. Ojciec, który doprowadził córkę na skraj anoreksji złośliwymi uwagami na temat jej wyglądu i zachowania, zrobi najlepiej, jeśli przestanie ją kontrolować, a ewentualne leczenie zostawi specjalistom. Matka, która wychowała pizdosława zdolnego w życiu społecznym tylko do robienia uników, nie pomoże mu dalszym wtrącaniem się w każde jego działanie. To akurat dwa drastyczne przykłady, ale we wszystkich łagodniejszych przypadkach jest podobnie.

Po drugie - nie mamy prawa do ich życia, nie zrobiliśmy ich dla siebie. Nie mają żadnego obowiązku dostarczać nam rozrywki przez następne lata tylko dlatego, że my przez kilka lat się musieliśmy na nich skupiać. Jeśli mamy z tym problem, to załatwmy go przy pomocy spowiednika, terapeuty, wódki albo konopi, wedle uznania.

Po trzecie - nie utrudniajmy im odejścia swoim strachem, że ludzie, do których tak się od nas rwą, na pewno ich skrzywdzą. Owszem, to się prędzej czy później stanie, a my w najlepszym razie będziemy mogli podać chusteczkę albo poklepać po plecach, bo mechanizmy obrony już im stworzyliśmy (albo spieprzyliśmy). Ale w tym potencjalnie groźnym tłumie nowych znajomych i autorytetów kryje się też te parę osób, które dadzą im to, czego my nie potrafiliśmy. Zainteresują czymś, na czym my się nie znamy; zauważą talent, który dla nas był nieistotny; pochwalą, chociaż my nie umieliśmy.


Jeśli czytasz to wszystko i myślisz wtf, przecież jestem świetną matką / doskonałym ojcem, to pozwól dzieciom odchodzić tym bardziej i po trzykroć :)

Wednesday 2 August 2017

Z niewolnika, czyli antyporadnik dla despotów

Dzisiaj słów parę o tym, jak to jest być despotą. Niekoniecznie despotą-idiotą, można być despotą inteligentnym, ale z tego miotu, co uznaje pomysł za dobry tylko wtedy, kiedy jest on własny, a do tego umie (i lubi) pokazywać innym, gdzie ich miejsce. Oczywiście nie cały czas, a tylko wtedy, kiedy za bardzo podskakują, a i to nie za każdym razem, żeby nigdy byli pewni, co ich czeka. W ten sposób dość skutecznie buduje się otoczenie w pełni podporządkowane własnej woli.

Fajnie, prawda?

Przyjrzyjmy się temu otoczeniu przez trochę większą lupę. Osoby kreatywne lub chronicznie niepokorne dawno z niego spierdoliły, po cichu albo z hukiem, w każdym razie już ich nie ma. Zostali akolici interesowni, którzy wiozą się na wspaniałości despoty, przyjmując zjebki od czasu do czasu jako cenę za to, co w tym układzie dostają (i za drugie tyle, które wynoszą chyłkiem). Zostali też akolici szczerzy, ale - pardon me - durni jak taczki, niezdolni do sprzeciwu tak samo jak do wykrzesania z siebie czegokolwiek. Jedni ani drudzy na pewno nie powiedzą "stój", kiedy despota robi fałszywy krok, bo po co się narażać? Jedni i drudzy starannie (acz po cichu) te błędne kroki rejestrują i z każdego mają wiele radości.

A teraz wyobraźmy sobie, że przyszły ciężkie czasy albo też przeciwnie - świetna okazja pcha się w ręce.

Despota ma plan, zapewne dobry. Plan ten wymaga "całej załogi na pokład" i w ogóle współpracy między ludźmi. To znaczy - akolici przyzwyczajeni się nie wychylać mieliby coś przedyskutować (śmiech z taśmy), może nawet skrytykować (śmiech z taśmy) i zaproponować własne rozwiązania (śmiech z taśmy). Ludzie nauczeni siedzieć w kącie lub co najwyżej walczyć o większą przychylność despoty mieliby opuścić gardy i zrobić coś razem (śmiech przez łzy).
Pointy nie będzie.

(Pisane na podstawie dłuższej obserwacji trzech despotów, z których jednego lubiłam, drugiego nie lubiłam, a trzeci był kobietą. Wszyscy troje mieli na dłuższą metę przejebane.)

Friday 28 July 2017

Halo, proszę pana!!!

Byłam na OIOM-ie w Trzebnicy odwiedzić ciotkę Hankę, ale to nie będzie tekst o szpitalach, a Hanka nie jest żadną moją ciotką, tylko przyjaciółką matki z dzieciństwa. I ze Lwowa, i we Lwowie właśnie dzieje się ta historia, którą kiedyś od niej usłyszałam i ryczałam ze śmiechu, i zaśmiewam się się do dziś za każdym razem, kiedy to opowiadam.
Rzeczona Hanka jest emerytowaną piosenkarką, urodzonym zwierzęciem scenicznym z ogromnym darem do robienia show(u) i skupiania na sobie uwagi. Dziecięciem będąc, brała udział w jakiejś rodzinnej imprezie. Duża jadalnia, dorośli przy stole, maluchy przy takim mniejszym stoliku, dosuniętym - to ważny szczegół - do pieca kaflowego. Na mały stół podano właśnie kaszkę - ale kto by ją jadł, kiedy Hania co jakiś czas wstaje, otwiera takie górne drzwiczki (jakąś szpyrklapkę zapewne), woła HALO! PROSZĘ PANA!!! i z hukiem te drzwiczki zamyka. Sadze lecą na stolik i do kaszki, dziecięca publika zachwycona, dorosła mniej. Od dużego stołu podnosi się ojciec Hanki, dżentelmen - ponoć - surowych zasad i wybuchowego dość temperamentu; podchodzi, wyjaśnia, prosi, grozi, odchodzi. Trąble na moment przycichają, ale za chwilę Hania wspina się do pieca i - HALO! PROSZĘ PANA!!!, trzask, sadze, kupa śmiechu. Kolejny spacer ojca. Nie pamiętam, ile razy się to powtórzyło, ale w końcu dżentelmen ów nie wytrzymał: złapał Hanię za włosy, wpakował jej twarz w talerz z kaszką (mam nadzieję, że już do tego czasu wystygniętą), a kiedy podniosła się z rykiem, stwierdził: TO TERAZ IDŹ POWIEDZ TEMU PANU, CO CI SIĘ STAŁO.
Kurtyna.
PS. Nie popieram takich metod wychowawczych!

Friday 21 July 2017

Łańcuch Świateł, hymn przegrywów

Siedziałyśmy z dziewczynami pod fontanną na Placu Wolności w Poznaniu i nie chciało nam się ruszyć w stronę piwa, aż tu patrzymy - zbierają się jacyś ludzie, flagi, policja, coś. Podeszłyśmy, a tu wkrótce Łańcuch Świateł, no to się przyłączyłyśmy - z przekonania, nie z nudów bynajmniej.

W warstwie racjonalnej: było świetnie. Tłum, ale bardzo zdyscyplinowany tłum, impreza zamknęła się w przewidywanych godzinach 21-22, bez rozróby, bez wuwuzeli i prawie bez skandowania. Świetny moderujący. Zdyscyplinowane 3-minutowe wystąpienia - naprawdę szacunek, jak można ująć myśl w 5-7 zdaniach, zanim publiczność przestanie słuchać. Szczególne wyrazy uznania dla pana prawnika (nazwiska nie pamiętam), który wyjaśniał krótko co i jak: niech starsi opowiedzą młodym, jak to było, kiedy sędziowie byli zależni od partii rządzącej, a młodzi niech sobie wyobrażą, że ich sprawę w sądzie np. o streaming na YT rozpoznaje sędzia, którego wybór jest od takiej-ż partii zależny.

W głębszej warstwie racjonalnej: to była "moja sfera", to znaczy bynajmniej nie przekrój społeczeństwa. Poznać to właśnie po tym, że bez wuwuzeli i bez rozróby, że w zasięgu wzroku nikt nie był najebany jak kwadrat, nikt nie rozpychał się jak na Jasnej Górze i że jak trzeba było zaśpiewać hymn, to ludzie a) zaśpiewali, b) znali 4 zwrotki. Mam ogromny szacunek i podziw dla wszystkich, których tam spotkałam, ale równocześnie mam smutną świadomość, jak bardzo społeczeństwo jest podzielone na nas i onych. Marsze i łańcuchy są ogromnie potrzebne, ale równie potrzebne jest rozmawianie z onymi i przekabacenie ich na naszą stronę. Odważymy się? Potrafimy?

W warstwie irracjonalnej - jak może być dobrze w państwie z takim hymnem? Jeśli nasze uczucia patriotyczne wyrażają się pieśnią przegrywów, co to wszyscy ich łupią, a oni tylko od czasu do czasu wychylają głowę z gówna i tylko w tym gównie się jednoczą, to jest to samosprawdzająca się przepowiednia. Hymny Czech,  Niemiec, Rosji to przede wszystkim chwalenie swego kraju - nasz hymn to wyliczanka, kto nas rypał i jak się od tego rypania opędzaliśmy. I nie, nie jest tak, że to tylko tradycja i taka nam się pieśń ostała, bo jak się posłucha preambuły do konstytucji, to jest grana na tym samym jękliwym tonie.

Wnioski? Spróbować gadać z onymi, nie olać następnych wyborów i na wszelki wypadek mieć w głowie trasę do najbliższej granicy z UE.


Thursday 13 July 2017

Wanda. Nie czytać!


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4540880/wanda-opowiesc-o-sile-zycia-i-smierci-historia-wandy-rutkiewicz
Chujowa książka.
Owszem, pięknie wydana, starannie zebrane zdjęcia, relacje i komentarze mnóstwa ludzi. Owszem, wciągająca, czyta się na wdechu (choć wiadomo jak się skończy), bo podglądanie cudzego życia jest w ten czy inny sposób atrakcyjne, a słuchanie plotek - kuszące. Ale momentalnie przychodzi obrzydzenie. Spora część plotkujących nie szanuje niczego - ani siebie, ani Wandy, ani innych osób, ani tajemnicy lekarskiej, ani łóżkowej. Rozumiem potrzebę wygadania się u tych ludzi i potrzebę autorki, żeby na tym zarobić, też potrafię zrozumieć. Ale głupio mi, że za to kurestwo zapłaciłam.
W sferze faktów i oczywistych domysłów nie wnosi niczego, czego nie powiedziałaby znaczniej bardziej z klasą "Karawana do marzeń" (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/67508/karawana-do-marzen).
W sferze plotek mówi wiele o autorce i o ludziach, którzy zechcieli z nią rozmawiać - o Rutkiewiczowej niczego. Porównać to można chyba tylko z równie ładnie wydanym i równie plotkarskim "W stronę Pysznej" (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/29983/w-strone-pysznej), gdzie autor niby mniej wykłada kawę na ławę, bo rozkręca historyjki w stylu "pozdro dla kumatych", a potem je zawiesza w próżni (z czego wychodzi głównie bełkot).
Chyba nie powinnam czytać biografii :)

Monday 3 July 2017

Ryby, gady, wulgaryzmy

Kilka lat temu, siedzimy nad czekoladą z kilkuletnią córką2, a z kawiarni mamy świetny widok na akwarium z rekinem. W pewnym momencie czy to obsługa rzuciła rekinowi karmę, czy to jakaś inna ryba go trąciła - w każdym razie rekin zaczął się miotać.
- Patrz mama, rekin się wkuwił - stwierdza młoda.
- Aha - mówię - a jak byś powiedziała, gdyby tu była babcia?
- Że się zdenerwował - odpowiedziała po króciutkim namyśle.

Cięcie, mija lat kilka, przebieramy się z kilkuletnią córką4 w szatni po basenie.
- Ten ręcznik jest wykurwisty - stwierdza nieduża.
- Aha - mówię - a jak byś powiedziała, gdyby tu była babcia?
- Że jest genialny - odpowiedziała po króciutkim namyśle.

- Ożesz kurwa, mój ogon! - syknął boleśnie Uroboros.

Thursday 29 June 2017

Z cyklu postać niejednoznaczna: dobry skin


Jadę wieczornym busem z Wrocławia. Wsiada fajny nawet młodziak, chociaż nieduży; bardzo krótko obcięty, strój sportowy, słuchawki na uszach, słabo wyciszone, za to mocno podgłośnione - napierdala z nich na całego busa swojski rap o niecnych islamistach, Europie co się kończy i Polsce co miałaby wreszcie wstać (https://www.youtube.com/watch?v=9E6llzSGsyU). No cóż, zarzuciłam na własne słuchawki - lepiej wyciszone - jakieś bezpretensjonalne shaaby (https://www.youtube.com/watch…) i przestałam zwracać uwagę...
...do momentu, kiedy na kolejnym przystanku wsiadła pani w wieku średnim+, ze sporą torbą, a młodziak w ideolo słuchawkach natychmiast ustąpił jej miejsca.


Bardzo rzadko widuję w busach takie sceny, a chłopaków w tej roli - prawie nigdy.

To może jednak nie deportować, tylko reedukować?

Friday 23 June 2017

Jabłko od jabłoni

Szkoła podstawowa, rozdanie świadectw. I nagród, których większość zgarniają dzieci z rodzin raczej inteligenckich, na pewno tych bardziej dbających. Tak było w mojej podstawówce, tak jest i teraz. Szkoła publiczna, wyrównywanie szans? Nie sądzę. Diagnozując sytuację po amatorsku: o (nieco bardziej) równych szansach można mówić może gdzieś tam, gdzie większość nauki odbywa się w szkole - i gdzie tylko to podlega ocenie. Czyli: modele skandynawskie czy inne, w których zadań domowych nie ma albo są to wyjątkowe "projekty" w starszych klasach, kiedy uczniowie ogarniają je w 100% samodzielnie. Jak długo nasza podstawówka będzie wisieć na rodzicach, tak długo niczego wyrównywać nie będzie.
(Tak, dumna jestem ze swoich dzieciaków, z tych świadectw, stypendiów i dyplomów. Ale mam niewesołą świadomość, że to w dużej mierze nagrody za to, co jest w domu na półkach i jak tu się odpowiada na dowolne pytania dzieci.)

Wednesday 14 June 2017

Klasa średnio niewydolna

Poczekalnia Medicoveru we Wrocławiu. Nigdzie nie widziałam takiego nagromadzenia nieudolnego rodzicielstwa - nie żeby przemocy, ale niezdarnych, panikarskich, nadmiarowych i nieefektywnych działań. Przeliczeniowa matka z prowincji na zasiłku radzi sobie lepiej, nie odkładając ani papierosa, ani smartfona z nadbitym szkiełkiem.
Klaso średnia, po cholerę my się rozmnażamy, skoro nic nie umiemy i nie potrafimy się nauczyć?

Tuesday 30 May 2017

To ja powtórzę, jeśli panie nie zrozumiały

Jestem sobie na konferencji EAMT, imprezie naukowej o tłumaczeniach maszynowych, której gospodarzem jest wydział mat-fiz Uniwersytetu Karola. Na sali jakieś 40% to kobiety, wśród prelegentów podobnie. Co więcej: prelegenci rodzaju męskiego nie robią z siebie królów świata "patrzcie-jaki-jestem-zajebisty-macho", a prelegentki nie przyjmują postawy "ojoj-ale-ze-mnie-biedna-cipeczka". Podziały na puszących się, skromnych i stricto profesjonalnych przebiegają że tak powiem osobowościowo. Co do wyglądu, to mamy tu lato, a dress code raczej luźny; przeważają osoby zadbane, sporo młodych i wyglądających fajnie, a odsetek dziwolągizmu (pątnicze sandały do garnituru, różowe dredy na połowie mózgoczaszki czy biżuteria w kształcie wiadra) jest mniej więcej równo rozłożony u obu płci. Pamiętacie taką książkę z lat 80-tych "Nastolatki gotują"? Autor(ka) nie zająkuje się w kwestii czy kuchnia to miejsce dla chłopców, czy dziewczyn, bo to jest książka o gotowaniu, a do gotowania raczej nie używamy genitaliów. Tutaj podobnie: impreza jest o MT, ewentualna reszta w czasie wolnym.
A teraz będzie nieładny akcent Schadefreude: chciałabym, żeby mogli tu zajrzeć niektórzy z moich wykładowców (Politechnika Wrocławska, informatyka, 1990-1995). Ci od dowcipasków klasy "to ja powtórzę, jeśli panie nie zrozumiały". Gdzie teraz jesteście, doktorkowie, docenciki i inna hołoto? Ciekawe, że w.w. żarciki trzymały się tylko tych miernych - nikt z wyższej półki nie pozwolił sobie na coś takiego; na uczelni w godzinach pracy zajmowali się albowiem wykładaniem logiki względnie programowania współbieżnego, a nie łataniem ego.

Tuesday 16 May 2017

Student z Meksyku daje lekcje hiszpańskiego

Nic nie poradzę, będzie jeszcze jedna historia z prehistorii, ale tak mnie naszła, że hej.
Parę lodowców temu zrobiłam sobie straszny rozpiździaj w życiu. I jak ten rozpiździaj był już rozpiżdżony beyond all recognition, to wzięła mnie na pocieszający obiad i drinka moja cudowna przyjaciółka Ania (osoba równie szalona jak ja, bo przecież inaczej nie dałaby rady się ze mną przyjaźnić, ale jakoś nam się te szaleństwa zwykle rozchodzą w fazach i jak ja tak, to ona akurat siak). Umówiłyśmy się w meksykańskiej na Rzeźniczej we Wro. Jak już wszystko było mniej więcej omówione, zjedzone i wypite, to moja przyjaciółka podsumowała z wyższością: to wszystko przez to, że zadajesz się z informatykami! Po czym poszła siku.
Wróciła jakaś taka uchachana. W damskiej toalecie, mówi, wisi na drzwiach od środka ogłoszenie: "Student z Meksyku daje lekcje hiszpańskiego". Zawsze chciałaś się uczyć hiszpańskiego, mówi, to będzie coś dla ciebie! W domyśle że niby nowa znajomość, że dobrze mi zrobi czy coś.
Po czym dodała jadowicie: ...ale jak cię znam, to to student informatyki!

Friday 12 May 2017

Magiel

Najpierw się jedna strona emocjonuje 25 lat młodszą żoną Trumpa, potem druga 25 lat starszą żoną Macrona. Najmilsi, to naprawdę nie ma żadnego znaczenia, kogo dyma polityk - liczy się tylko, czy dyma Was!

Thursday 11 May 2017

Stereotypy z Rohaczami w tle

[Mental note to self: powinnam w tym roku pojechać w Tatry, bo kolejny raz chodzi za mną historia z głębokiej przeszłości. Chyba jeszcze nie umieram - trzeba dać się podziać nowym rzeczom.]

Wyjazd w słowackie Tatry Zachodnie, kilka zaprzyjaźnionych osób z Polski. Drugiego czy trzeciego dnia w schronisku (Żarska) pojawia się człowiek z Poznania. Fajny gość w średnim wieku, niezłą trasą przyszedł, niedźwiedzia spotkał, ogólnie ho-ho. Zasadniczo chodzi solo, ale pewnie mu się trochę znudziło, bo na jeden dzień dołącza do nas.
Idziemy, gadamy, w trakcie rozmowy wynika, że ma 15-letniego syna. Na co zastrzygłam uszami i pytam, czemu syn z nim nie chodzi po górach. Odpowiedź była dość długa; zaczynała się od tego, że syn w zasadzie nie lubi, potem coś tam, a na koniec "...i musiałbym mu buty kupić".

Może łatwiej byłoby mi się nie śmiać, gdyby nie powiedział, z jakiego jest miasta.

Thursday 4 May 2017

Nikt nie chciał wierzyć, aka Życie Jest Dziwne

Letnia noc, upał nieludzki, zachodnie mieszkanie na 5. piętrze w okolicy dworca Wrocław Główny. W mieszkaniu kolega i ja, ale proszę się romantycznie nie nakręcać - kolega usiłuje dojść do ładu z moim routerem na Linuksie, a ja - z rachunkami i wyciągami bankowymi za ostatnie pół roku. (Mam wtedy 30 lat, jestem w trakcie rozwodu, właśnie zaczynam łapać podstawy samodzielnego funkcjonowania.) Nadciąga godzina trzecia, słuchamy Trójki, gadać już nie mamy siły. I wtenczas! Z radia głosem Andrusa:
"Podczas pobytu w hufcu Grodno,
Zastęp harcerzy z hufca Lesko,
Wytropił żółtą łódź podwodną,
I przemalował ją na niebiesko."
...i dalej w tym guście. Patrzymy na siebie w kompletnym osłupieniu. Piosenka się kończy, nie bardzo łapiemy co to albo prowadzący nic o niej nie mówi.

Przez następne tygodnie usiłujemy z pamięci odtworzyć tekst. Wyszukuję po kawałku w Internecie, nic. Klikam po stronach Trójki, też nic. Słucham o różnych porach, a może...? - nie. Kłócimy się z kolegą o ten tekst zajadle (myliłam się co do kolejności 2 pierwszych wersów), katując nim przy okazji różnych znajomych. Kiedy słyszą o hufcach i łodzi, a potem o okolicznościach, to na ogół wzruszają ramionami albo wprost sugerują, że ulegliśmy zbiorowej halucynacji z przegrzania. W zasadzie prawie w to uwierzyłam.
Ponieważ jednak im głupsza sprawa, tym trudniej odpuszczam, to w końcu napisałam do Andrusa. I zdaje się, że mi nawet odpowiedział - że to nowe, gdzieś kiedyś wyjdzie, ale jeszcze nie. Tadam!

No i trwało dość długo, zanim znalazło się na płycie :)
https://www.youtube.com/watch?v=pIKaZeUNgRQ

Monday 10 April 2017

O targach

Dla wierzących:
W chwilach słabości próbujemy targować się z #deity. "Oddam A, jeśli dasz mi B." "Obiecuję X, jeśli dostanę Y." "Nigdy więcej W, jeśli będzie Z." Na ogół okazuje się, że ani A, ani B, a do tego dziwnym trafem tracimy C oraz J, K i L. Ponieważ np. ja nie podzielam lansowanego przez wiele religii poglądu, że #deity jest złośliwym skurwysynem, to od dawna uważam, że to sam proces targowania musi być trefny. Ostatnio Ewa pomogła mi doprecyzować taką wizję: w niebie z założenia nie odbierają telefonów z ofertami handlowymi. Jeśli ktoś dzwoni bardzo uparcie, to połączenie przechwytuje ta druga instancja, a tam już wiedzą, jak nam dojebać...

Dla niewierzących:
Wy jesteście racjonalni i się nie targujecie, no bo z kim, prawda? :)




Nie ma ludzi normalnych, są tylko słabo zdiagnozowani

A na przykład narcyz to jest taki emocjonalny bulimik: zeżre każdą ilość twoich emocji, wyrzyga i ... poczuje się jeszcze gorzej.

Tuesday 28 March 2017

W zasadzie o łańcuchach

Ostatnio usłyszałam parę miłych rzeczy o swoim blogu - w takim duchu, że dobrze przynajmniej wiedzieć, że inni też tak mają. No to proszę :)

Mam lęk wysokości. Może nie patologiczny, ale jak są strome schody bez barierki albo eksponowane przejście w górach, to mnie spina. Osobliwie działają łańcuchy i inne zabezpieczenia: jest łańcuch (klamry, drabinka) - znaczy, jest trudno i niebezpiecznie. Zaczynają się kwadratowe ruchy, irracjonalne działania, jezu i kurwa na przemian, a potem spalone mięśnie i dłonie poharatane od zaciskania ich jakbym na plecach niosła słonia. Jednakowoż lubię góry, a Tatry w szczególności, i do tego nie jestem kompletną pokraką, więc w sumie jakoś przelazłam całkiem sporo ładnych tras; żadnej prawdziwej wspinaczki, wszystko w zakresie szlaków dla turystów, no ale czasem się zdarzy, że jest stromo. I zawsze, ale to zawsze dzieje się tak, że kiedy po przejściu patrzę na ten wcale nie pionowy kawałek skały i żelastwo na nim, to nie mogę uwierzyć, co ja tam chwilę temu robiłam i mówiłam. Bo przecież to wcale nie było takie trudne.

Możliwe, że tu wcale nie chodzi o lęk wysokości ani o góry, bo w innych sprawach potrafię się zaciąć dokładnie tak samo i tak samo potem nie wierzę, że mogłam się zapędzić w stan, w którym myśli się i mówi takie głupoty.


Wednesday 22 February 2017

Dekalog pracy z domu



0. DISKLEJMER I KREDITSY

Piszę o tym, na czym się znam: o pracy z domu w branży IT/lokalizacyjnej, w stałym związku i z kilkorgiem dzieci w niedużym domku. Mam też jakie-takie doświadczenie w pracy z mieszkania z facetem i kotami oraz w sytuacji, kiedy mieszka się solo i nie ma się żadnych zobowiązań wobec niczego żywego. Zahaczam o doświadczenie mojego ojca, który godził pracę na pół etatu z opieką nad moją matką sparaliżowaną po udarze, a teraz pomaga mi ogarniać dom, kiedy pracuję – i już po kilku latach się nienajgorzej dogadujemy. Mniej wiem o mieszkaniu na stałe z rodzicami lub teściami, bo tego nie ćwiczyłam dłużej niż kilka tygodni.
Oprócz własnych doświadczeń korzystam z tego, czego nauczyła mnie Jola (kiedy wchodziłam w temat „praca w domu z dziećmi na pokładzie”, ona miała w tym już sporą praktykę), czym wymieniałam się z Ewą i Arlettą (podobnie) i co powiedziała mi pani psycholog Natalia (to było jedno z lepiej zainwestowanych 700 PLN w moim życiu – będę zaznaczać, które informacje pochodzą ze źródła profesjonalnego). Przyznaję się też do korzystania z opowieści i obserwacji znajomych bliższych i dalszych (alfabetycznie Agenor, Agnus, Marek, Przemek).

1.      PRZEJRZYJ PRIORYTETY OKOŁOPRACOWE

Na potrzeby tych rozważań proponuję ustalić mniej więcej takie:
1)  Ty.
2)  Twoja praca.
3)  Twoi domownicy.
4)  Twoje pasje, czas wolny, hobby, rozrywki i odpoczynek.
Jeśli Twoim najwyższym priorytetem jest zawsze to, co myślą o Tobie rodzice i teściowie, o co żona znów się gniewa albo dlaczego dzieci nic nie jedzą, to proponuję przerwać czytanie w tym momencie. Jesteś dla mnie kosmitą z innej galaktyki, nie porozumiemy się.

2.      SPRÓBUJ POLUBIĆ PRACĘ ALBO TO, CO Z NIEJ WYNIKA (NP. PIENIĄDZE)

Zdaje się Havel mówił (nie umiem znaleźć cytatu), że pracy nie trzeba traktować poważnie – pracę trzeba lubić. Praca w domu to nie kasa w Biedronce ani suwnica w Pafawagu – nikt Cię nie pogania, nikt Cię nie kontroluje ani nie motywuje. Ja weszłam w tryb pracy z domu w sytuacji, kiedy byłam już dość mocno zaangażowana w to, co robiłam; okazało się, że zamiast biurowego biurka pełnego segregatorów wystarczy mi laptop, notes i coś do pisania plus dostęp do Internetu i VPN do sieci firmowej (ale o miejscu pracy będzie za chwilę), a na to, czy szef na mnie patrzy, i tak mam wywalone. Co więcej, okazało się, że większym problemem jest decyzja kiedy przestać (o tym też będzie później). Z tego co słyszałam, trudniej jest ustawić sobie domowy warsztat pracy, kiedy dopiero zaczynasz (albo zaczynasz w danym zawodzie) i masz to zrobić w domu. Czyli w 100% bez nadzoru i bez wsparcia kolegów.  Ale podobno też się da.
A jeśli po prostu nie lubisz swojej roboty, to do cholery zamknij oczy i pomyśl o Anglii. O tym zmywaku, na który nie musisz jechać.

3.      PRZEMYŚL MIEJSCE PRACY

To bardzo indywiduwalna sprawa – jeśli mieszkasz solo, to konieczność wydzielenia „domowego biura” w 100% zależy od Ciebie. Mnie się udawało robić całkiem sensowne rzeczy zawodowe z kawałka podłogi przy gniazdku elektrycznym, z materaca w mieszkaniu kolegów i tak dalej. Są jednak osoby, które do skupienia się i przejścia w tryb zawodowy potrzebują wielkiego czystego biurka i wygodnego, regulowanego krzesła – zatem trzeba takie biurko pozyskać. Jeśli dochody dopiero będą, to niekoniecznie musisz od razu wydawać ciężkie tysiące; popytaj znajomych, na ogół ktoś ma coś do oddania. To nie jest żebractwo, to jest eko!
Jeśli mieszkasz z ludźmi, a w szczególności z dziećmi, to weź pod uwagę, co mówią psychologowie: dla dzieci do lat 3 jeśli Cię widać, to jest do Ciebie dostęp. Nie działa żadne „zaraz”, „nie mogę, bo pracuję” ani „będę mieć czas za dwie godziny”. Dodam od siebie, że reguła ta dotyczy też starszych dzieci, osób chorych i niepełnosprawnych oraz 90% zdrowych osób dorosłych, nawet tych, które doświadczyły w swoim życiu pracy umysłowej przy biurku w domu i teoretycznie powinny rozumieć, że jak siedzisz i klepiesz w klawisze względnie coś czytasz, piszesz albo rysujesz, to nie, nie możesz powiedzieć, gdzie są pieluchy, czy już wstawiać ziemniaki ani czego dotyczy awizo ze skarbówki. (Zdarzyło się może z rok temu, że do mego domowego biura w piwniczce przyszedł mój osobisty ojciec w poszukiwaniu kombinerek. Nie mam, zobacz obok w warsztacie mego chłopa, mówię na to. Już szukałem, rzecze ojciec. Zadzwoń do niego do biura, zaproponowałam. A co mu będę w pracy przeszkadzać – odparował mój tatko. No i tu, przyznam, trochę eksplodowałam.)

4. PLANUJ CO MASZ DO ZROBIENIA

Brzmi jak oczywista oczywistość, ale w wielu zawodach sterują nami sygnały z zewnątrz. Przyszedł klient z rzygającym kotem, kolega prosi o cegłę, dzikie gęsi wpadły w oba silniki, pacjent się zatrzymał i tak dalej. No a w domu – jeśli nie pracujesz w rozproszonym call center – coś w rodzaju planu dnia ustalasz samodzielnie. Jeśli przede wszystkim programujesz, piszesz albo tłumaczysz, to najprawdopodobniej wypracujesz sobie dzienną normę (możesz o nią pytać bardziej doświadczonych znajomych z branży; podpowiem – tłumaczenia techniczne z języka obcego na nasz to na ogół 2000-3000 słów dziennie). Żeby nie oszaleć od przerywaczy, możesz wyznaczyć sobie „punkty kontaktowe” w ciągu dnia pracy na sprawdzenie poczty i innych kanałów komunikacji: czy przyszło nowe zlecenie, co znów spieprzyła korekta, kiedy zleceniodawca obiecał puścić spóźnioną płatność itd. Jeśli przede wszytkim komunikujesz się, koordynujesz lub w inny sposób pracujesz z ludźmi, to poniekąd odwrotnie: wyznacz sobie stały segment dnia na czynności wymagające skupienia, np. pisanie czegoś bez przerywników. Mądrzy ludzie radzą, żeby od tego zaczynać pracę. Ja się z nimi w zasadzie zgadzam, na swój użytek dodałam też drugi segment – na zajęcia „o złożoności obliczeniowej wyszywania krzyżykami”, to znaczy nudne a proste dłubaniny, ani z ludźmi, ani kreatywne, ale niestety potrzebne. Takie rzeczy można oblecieć w najgorszym kawałku dnia.
Niezależnie od rodzaju pracy przydaje się coś, gdzie zapisujesz (przynajmniej) rzeczy do zrobienia na dany termin, również wtedy, kiedy został on wymyślony przez Ciebie. Mnie największy komfort daje papierowy terminarz i długopis, wiele osób chwali sobie różnej maści apki i organizery. Cokolwiek, byle wiedzieć, kiedy obiecujesz zrobić trzy rzeczy w tym samym czasie.

5. PORZUĆ WIARĘ W CZAS RÓWNOLEGŁY (ORAZ POCZUCIE WINY)

To znaczy: jak pracujesz, to nie zajmujesz się domem, nie odbierasz paczek, nie odprowadzasz dzieci, nie gotujesz obiadu, nie robisz prania, nie podlewasz grządek – i to jest OK. A dokładniej: jak robisz te wszystkie rzeczy, to w tym czasie nie pracujesz.
Przyjmijmy, że na dojazdach do pracy zaoszczędzasz godzinę czy nawet dwie dziennie. Jeśli chcesz, możesz w ten czas wcisnąć na przykład zakupy z wizytą na poczcie plus wstawienie i rozwieszenie jednego prania. Ale dzieci, obiad i grządki już się nie zmieszczą – to znaczy, że albo trzeba je przekazać komuś innemu, albo Twój dzień pracy będzie krótszy niż Ci się wydawało. To działa też w drugą stronę: możesz wmontować w zaoszczędzone godziny małą wycieczkę motorem albo farbowanie włosów, albo ze dwa odcinki serialu, ale nie wszystkie te rzeczy naraz. Cudów nie ma, a ze zmieniaczem czasu nawet Hermiona Granger nie czuła się za dobrze.
A propos czucia: wypieprz na śmietnik poczucie winy, że Twój czas nie jest z gumy, a zaraz za nim poczucie obowiązku, żeby załatwić wszystkie pozapracowe rzeczy, skoro „siedzisz w domu”. W przeciwnym razie będziesz jak ten frajer, co na jachcie przysiadł w zejściówce do kabiny i niby nic nie robi, ale ludzie od szotów i steru wciąż go ganiają: podaj sztormiak, zrób kanapkę, odłóż sztormiak podaj okulary, daj coś do picia, sprawdź gdzie są kapoki, a co tak śmierdzi z zęzy. Nie chcesz tego, prawda? Jeśli Twoi bliscy (albo Twój głos wewnętrzny) domagają się zrobienia czegoś, co nie mieści się w Twoim planie dnia, to zadaj im (albo sobie) pytanie: a jak jestem na suwnicy w Pafawagu albo na kasie w Biedronce, albo pilotuję właśnie Tupolewa, to jak niby zrobię to w godzinach pracy? Nie zrobię i wszechświat jakoś to musi znieść. (Tu znowu przypowiastka. Pracowałam w kanciapce na parterze domu, a na zewnątrz skacowany pan brukarz układał ścieżkę. No i jak się biedny – cytuję – jebnął młotkiem w palec, to przyleciał do mnie, brocząc na podłogę, i pani Martusiu, nie ma pani bandaża bla-bla. Pani Martusia miała bandaż, octenisept i zimny okład, a potem jeszcze starła juchę z posadzki. No i OK, czasem można być człowiekiem, ale jak to się zsumuje z listonoszem, inkasentem i dostawcą drewna, to kiedy pracować? I czy brukarz układający kostkę wkoło pustego domu na pewno umarłby z wykrwawienia?)

6. USTAL, KTO CI POMAGA (I CZY NA PEWNO)

Jeśli nie potrzebujesz żadnej pomocy (również po przeczytaniu poprzedniego punktu), to ten kawałek Cię nie dotyczy. Jeśli jednak masz w domu małe dzieci, kogoś chorego albo starszego, dużo zwierząt lub sprzątania, to prawdopodobnie potrzebujesz pomocy, żeby wykroić czas na pracę. Zastanów się, czy uda się tak rozdzielić zadania między domowników, żeby wszystko w miarę działało. Patrz wyżej – nie wszystko może przypaść Tobie, nawet nie dlatego, że to niesprawiedliwe, tylko po prostu nie popracujesz, kiedy robisz coś innego. Od Joli dostałam na przykład bezcenną radę: przy małym dziecku pracujesz tyle godzin, na ile masz opiekunkę. Podpisuję się pod tym oburącz. Jasne, że w awaryjnej sytuacji można cały dzień ganiać za trąblem, a zlecenie nadgonić w nocy. Ba, zdarzyło mi się prowadzić telekonferencję w trakcie gotowania zupy. Ale na dłuższą metę wychodzi tak jak mówi Jola.
Jeśli pomoc, to  albo płatna, albo ochotnicza – i albo obca osoba, albo ktoś z rodziny (uwaga, to nie musi być ta sama linia podziału: rodzinie można płacić, a sąsiad może pomóc za darmo). Statystycznie wychodzi tak, że najłatwiej wyegzekwować to, czego Ci trzeba, od obcej osoby za pieniądze, a najtrudniej – od rodziny pomagającej Ci z dobrego serca. Z rodziną często trzeba przywoływać definicję: pomoc nie polega na tym, co pomagający uważa za słuszne i pożyteczne, tylko na tym, co Ty za takowe uważasz. Jeśli więc oczekujesz 4 godzin spokojnej pracy wolnej od kochanego dzieciątka, a dobra ciocia czy dziadzio przyjdą ponosić Twoje dziecko przez godzinę na rękach (zamiast z nim poganiać), uśpią je i wymkną się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, to najprawdopodobniej za kolejną godzinę obudzi Ci się wynudzony, pełen energii bachor, którym musisz się natychmiast zająć (i tak do końca dnia); nietrudno obliczyć, że dwóch godzin Ci zabrakło.
Z profesjonalistmi też nieraz trzeba twardo ustalić warunki i nie mieć oporów przed wymianą jednej osoby na inną, jeśli nie możecie się dogadać – ale przy tym założeniu w końcu trafi się na właściwą siłę fachową do pomocy. Z mego doświadczenia była to na przykład kwestia znalezienia niani, która ma dużo energii do zabawy z małymi dziećmi, najchętniej na dworze, a nie pani, która puściłaby dzieciom bajkę w telewizorze i zajęła się prasowaniem. Nie wiem na ile uniwersalne będą te proporcje, ale na 10 opiekunek do dzieci znalazłam 2 genialne, 2 patologie i 6 lekkopółśrednich albo przelotnych. Bardzo polecam agencje pośrednictwa – za niewielką w sumie opłatą (w stosunku do czasu, jaki możesz stracić) odsiewają osoby kompletnie niepozbierane, które najzwyczajniej umawiają się i nie przychodzą.
(Z rozmowy z psychologiem: starsze opiekunki do dzieci są praktycznie niewyuczalne, czyli albo w 100% odpowiada Ci to co „niania” robi, albo poszukaj innej. Uwaga – przy starszej niani jest też trochę większe ryzyko pedofilii i innych nadużyć. Nie licz na to, że na pewno od razu wykryjesz takie rzeczy „jednym okiem”, bo niby jesteś w domu. Z drugiej strony, praca w domu to świetny test na opiekunkę: musi być dla dzieci bardziej atrakcyjna, niż rodzic, o którym wiadomo, że gdzieś tam jest. Jeśli więc mówi „ja sobie z nimi lepiej radzę, kiedy państwa nie ma w domu”, to niestety nie jest to ten dom, w którym zarobi na chleb i kiszkę od święta.)
Analogicznie wygląda sprawa opieki nad osobą chorą czy starszą. Jeśli na przykład świetnie załatwiasz zakupy, sprzątanie i pranie, za to trudno Ci podopiecznego nakarmić, to szukasz pomocy tak długo, aż trafisz na tę ze skillem karmienia łyżeczką i bez ciągot do odkurzacza.

7. WSŁUCHAJ SIĘ W ZEGAR BIOLOGICZNY

Niektórzy ludzie najlepiej pracują od 8 rano, niektórzy podobno nawet od 6. Szanuję i podziwiam jednych i drugich – ja nie mogę, mózg włącza mi się koło 10. Dlatego jeśli pracuję w domu, to zamiast spędzać czas na gapieniu się tępo w monitor i łapaniu doła, że nic z tego nie wynika, wolę o poranku wywlec się na zakupy i spacer, a przy robocie zameldować się później. Ale to ja! Nie daj sobie wmówić, że jakiś rozkład dnia jest lepszy od innego. Jeśli pracujesz efektywnie między 16 a 18, to postaraj się mieć dla pracy właśnie te godziny. Jeśli wolisz wtedy się zdrzemnąć albo iść na spacer, a pracować w nocy – go for it. Oczywiście wymaga to dogrania grafiku ze współpracownikami, domownikami i ewentualnymi osobami do pomocy, ale warto zawalczyć o swoje.
Druga sprawa: oceń, na ile potrzebujesz wychodzenia z domu i kontaktów z ludźmi. Są osoby, które umieją i lubią finiszować ważne projekty w taki sposób, że robią zapasy żywności, wody i leków na tydzień i prawie nie odchodzą przez ten czas od komputera, co najwyżej przerywając pracę grą czy filmem. Są też tacy (to ja), którzy po dobie w tym trybie rozsypują się psychicznie, a do tego nie bardzo umieją używać komputera do odpoczynku (wstyd się przyznać, ale nie toleruję nawet e-booków – jeśli mam czytać dla przyjemności, to musi to być książka na papierze, do tego najchętniej na łóżku albo w kawiarni). Podobnie jedni są tym szczęśliwsi, im dłużej nie zamieniają z nikim ani słowa – inni schną i więdną bez interakcji. Dlatego nie powiem ani „wychodź codzienie z domu”, ani „zapewnij sobie maksymalne odcięcie od świata”. Wypróbuj i oceń, z czym Ci najlepiej.
Trzecia ważna informacja, skonsultowana z fachowcami: nie każdy pracuje w stałym rytmie. Niektórzy mają dni marazmu przeplatane napadami zasuwania. To jest OK, jeśli wyniki z dłuższego okresu są zadowalające. Postaraj się rozpoznawać swoje gorsze dni i wrzucać w nie zajęcia bardziej prymitywne. Jeśli w lepszych dniach potrafisz zdziałać tyle, żeby utrzymać się na fali, to widocznie tak Ci jest pisane. (W biurze czy w innej pracy wśród ludzi Twoje falowanie trochę się rozmywa, bo szef, podwładni i współpracownicy nakładają się na nie ze swoimi falami i nieraz potrafą Cię zmusić do wysiłku w słabym momencie albo niestety wręcz przeciwnie – zdusić Twój zapał 3-godzinnym zebraniem.)

8. WYZNACZ SOBIE FAJRANT(Y)

Na początku pracy w domu czasem trudno się do niej zabrać – na końcu trudno stwierdzić, że to koniec. W świecie laptopów, wifi i smartfonów można być w pracy bez przerwy. Ale nie trzeba. Po umownych 8 godzinach (dla kogoś jest to 6, dla kogoś innego 10) działasz nieefektywnie i popełniasz błędy. Czasami jesteś w stanie już tylko rejestrować kolejne maile, problemy czy zlecenia, ale nic sensownego z nimi nie zrobisz – trzeba będzie i tak wrócić do tych tematów. Ryzyko, że w czasie kolacji offline przegapisz kontrakt życia, jest znacznie mniejsze, niż szansa na to, że pracując przy stole, spieprzysz średnio ważny projekt, wkurzysz rodzinę, nadepniesz na kota i zadławisz się kartoflem. Dlatego odłącz się w pewnym momencie. Możesz pracować od rana do obiadu albo od południa do wieczora, albo rano i wieczorem z przerwą w środku dnia, albo w trzech odcinkach, albo jeszcze inaczej – ważne, żeby sobie powiedzieć, kiedy nie pracujesz. I (mniej więcej) trzymać się tego. 

9. WMONTUJ W KAŻDY DZIEŃ CZAS NA ODPOCZYNEK

Praca w domu nie jest odpoczynkiem od innych zajęć, a obowiązki domowe nie są odpoczynkiem od pracy. Dla zachowania równowagi potrzebujesz trzeciej nogi, czyli odpoczynku. Czy to spacer, czy sport, medytacja, gra, książka czy serial – nie mnie oceniać. Codziennie 30 minut czasu dla siebie to rozsądne minimum (potwierdzone przez psychologa). Jeśli te 30 minut ledwo-ledwo wyciskasz, to zawalcz o jeden wolny wieczór w tygodniu na robienie czegoś fajnego – samotnie albo z kimś, kogo lubisz.
Jeśli jesteś rodzicem albo jedynym opiekunem chorej osoby, to nie wpędzaj się (ani nie daj się wpędzić!) w poczucie winy, kiedy robisz coś dla siebie. Aż trudno uwierzyć, jak poprawia się jakość Twojego kontaktu z bliskimi po tej magicznej półgodzince relaksu. Jeśli musisz na ten czas puścić dzieciakom świnię Peppę albo babci coś, co też ma ryja, to niech tak będzie – za to potem będą mieli Ciebie, a nie wkurwionego zombiaka, co myśli tylko, żeby ten dzień się skończył. Ale uwaga: pół godziny relaksu to jest coś, co nie jest ani pracą, ani obowiązkami domowymi. To znaczy, że w tym czasie nie piszesz już ostatniego maila ani nie nastawiasz trzeciego prania.

10. ZAOBSERWUJ, CO CIĘ WKURWIA (I NIE OKŁAMUJ SIĘ)

Przyglądaj się sobie i działaj tak, żeby było Ci lepiej. Żadna inspekcja BHP nie przyjdzie i nie załatwi tego za Ciebie.
Jeśli wkurwiają Cię hałasujące dzieci, to nie obwiniaj się o to, że ich nie kochasz, i nie postanawiaj sobie, że od jutra to zmienisz, tylko zorganizuj takie miejsce pracy, do którego nie mają dostępu (być może kosztem zestawu wypoczynkowego, meblościanki z kryształami albo specjalnego schowka na sprzęt do bimbru; wybacz złośliwość, za dużo napatrzyłam się na wszelkie domowe „niedasie”). Jeśli irytują Cię dorośli domownicy, bo ciągle czegoś chcą albo traktują Twoją pracę jak sposób na miganie się od innych zajęć, to raz wyjaśnij im krótko, że Ci to przeszkadza, a każdy następny raz powtarzaj komunikat w wersji jeszcze bardziej skróconej. W końcu zadziała.
Jeśli irytuje Cię bałagan w miejscu pracy, to nie zrzędź, że taki Twój los, tylko pozyskaj biurko, rób na nim porządek i stanowczo zabroń domownikom dotykania czegokolwiek. To też w końcu zrozumieją. (Gorzej z kotami – one od razu zrozumieją zakaz, ale do końca świata będą sprawdzać, czy nadal obowiązuje. Polecam karton formatu A4 – np. przykrywkę po pudle, w jakim sprzedaje się ryzy papieru do drukarek; większość kotów uwielba się w tym kłaść. Przylepiasz karton do biurka taśmą dwustronną i masz zwierzę spacyfikowane. W razie większej liczby kotów potrzeba więcej kartonów i taśmy. Kotów nie kleimy.)
Jeśli nie możesz patrzeć na swoje stare kapcie, kalesony i kołtun na głowie, to niezależnie od pory dnia i liczby domowników ubieraj się do pracy porządnie, jak do biura; nie żeby zaraz gajer czy garsonka, ale business casual czy nawet sportowa elegancja (z goleniem względnie makijażem) wielu osobom bardzo dużo zmienia w samopoczuciu.

Jeżeli wkurwia Cię moje wymądrzanie się na ten temat, to bardzo dobrze – napisz ze dwa swoje przemyślenia, może skorzystam.